W zasadzie powinniśmy o tym pomyśleć jakieś 5 lat temu 😉 ale kto by o tym wtedy myślał. Akurat trafiła się przyjemna promocja na Bukszpan w Leroy za 3,98 więc nie sposób było się oprzeć aby spróbować go zasadzić. Szybka instrukcja w internecie, przekopanie głębokości szpadla w głąb ziemi i można sadzić 😉 Kupiłem jeszcze nawóz do bukszpanów, trochę humusu mi zostało do podsypania pod korzenie i jazda.
Dwa rzędy co „około” 20 centymetrów, trzeba poczekać jakieś 5-10 lat i powinno być bardzo intymnie. Intensywnie podlać i czekać aż się przyjmie. Trochę się bałem że obok iglaki no i generalnie bardzo iglaście, ale od pierwszej paczki zaczęło się coś korzenić więc dorzuciłem kolejne metry.
Na drodze ogrodzenia wystąpiła mała przeszkoda. Jakiś krzak, który postanowiłem zostawić i ominąć. Za kilka lat dowiemy się czy to był dobry pomysł.
Nie wszystko poszło równo ponieważ nie skorzystałem z rady aby rozwinąć sznurek ale uznałem że na przestrzeni lat to sobie wyrównam przycinając.
Na koniec końcóweczka pomiędzy Thują i krzakami teściowej. Reszta w kolejnych odcinkach 😉
Jeśli wasza pociecha zobaczy u innego szkraba domek dla dzieci, to w zasadzie możecie być pewni że niebawem podobny domek będzie musiał pojawić się u Was. To jedna z rzeczy pewnych. Warto więc pomyśleć o tym, czy kupić jakieś tanie badziewie za 600-800zł, czy postawić samemu coś co posłuży także nastolatkom za kilka czy kilkanaście lat? Ja uznałem że fajnie będzie zainwestować trochę grosza i zrobić coś co nawet będzie służyło rodzicom 😉
Przejrzałem trochę internet, dowiedziałem się kilku rzeczy na temat budowania więźby dachowej i obciążeń konstrukcyjnych no i niewiele myśląc bez żadnego projektu pojechałem do Leroy Merlin kupiłem trochę drewna, cement, wsporniki i zacząłem kopać dołki pod słupki. Od tego zacząłem. Pomyślałem że konstrukcja i tak nie wymaga jakiegoś wielkiego pomysłu więc przyjąłem jedynie ogólny wymiar 160×200 i postawiłem szkielet domku.
Następnie czekała mnie najgorsza część czyli więźba. Bałem się tego strasznie jak to wypozycjonować ale na szczęście nie była to ciężka konstrukcja i dzięki kilku ściskom pojawiły się krokwie.
Kiedy do krokwi doszły jętki przyszedł czas na deskowanie. Idąc po najmniejszej i najtańszej linii oporu wykorzystałem w tym celu boazerię. Dzięki układowi pióro – wpust konstrukcja ścianek i dachu zyskała lepszą izolację i lepszą stabilność przy bardzo niskim nakładzie kosztów. Poza tym mało istotna była w tym momencie jakość samego drewna, które de facto jakościowo był tragiczne. Połamane pióra, sęki dziury jak w serze. No ale na potrzeby deskowania nadały się idealnie – lekkie tanie i w miarę równe.
Kiedy powstały parapety było już co opijać więc Zuza zaopatrzyła się w Martini i dokonaliśmy pierwszej inspekcji budowlanej 😉
Tato gdzie są okna i drzwi? Takie pytanie od 4-latka może zaskoczyć, no ale w zasadzie ma rację. Przejrzałem markety budowlane i drzwiczki ażurowe do łazienek ;P tanie gotowe i prawie pod wymiar. Długo nie trzeba było mnie namawiać. Kupiłem, dokręciłem kilka zawiasów i śmigają 😉
No i generalnie można powiedzieć że podstawowe elementy już są. No ale coś mi nie pasowało w samym kolorze. Nagle domek stał się smutny i ciemny dlatego też postanowiłem trochę powalczyć z dębowym lazurem. Zdarłem szlifierką starą farbę ale na tyle niedokładnie aby zrobić coś w rodzaju „krowich łat”. Następnie nałożyłem dwie warstwy lazura średniego dębu. Od tej pory domek nazywa się „Krówka mówka odcień Safari”. Nie do podrobienia ;D
Kolejny etap to pokrywanie dachu gontem. Przyznam że trochę się bałem wchodzić na dach i przybijać tackerem gont ale dach wytrzymał razem ze mną (86kg) + gont (90kg) co oznacza tylko tyle że nie straszne nam już deszczowe wieczory z Martini. Później doszły jeszcze obicia narożne, które będą kontrastować z jasnymi ściankami i schodki z mini tarasem. Planuję jeszcze zdobienia i być może jakieś płaskorzeźby czy ornamenty, zobaczmy czy starczy chęci i zapału 🙂
Nie było nas w Zakopanym od 3 lat! Dzieci, ciąże, przeziębienia, każdy powód jest dobry aby nie jechać w góry, jednak w tym roku wymówki nie było. Wyjazd zaplanowaliśmy całkiem starannie – kombi, 2 foteliki, łóżeczko turystyczne, wózek z pompowanymi kołami, płaszcze przeciwdeszczowe, wymiana klocków hamulcowych, wcześniejsza rezerwacja … i tak dalej.
Ale od początku. Tym wyjazdem żyliśmy od marca. Zastanawialiśmy się nad trasą, miejscem, czy dzieciaki wytzrymają – czacha dymi po prostu. Na początek zmiana klocków w aucie. Tu wyszło kilka rzeczy które nie powinny wydarzyć się na trasie – do uszczelek jarzma dostała się woda, przez co klocki nie pracowały tak jak należy, aż w pewnym momencie przestały odbijać na tylnym kole. Krótko mówiąc felga się grzała. Trochę pracy z odrdzewiaczem, smar do tłoczków i wszystko zaczęło śmigać jak należy.
Automatyczny karmnik dla psa. Musieliśmy zostawić naszego psiaka na kilka dni więc była to konieczność. Może to banalna rzecz dla małego psa ale przy psiaku 15-20kg to nie przejdzie i nigdzie w sklepach typu „Kakadu” takich podajników nie ma. Problem: 5 dni, pies sam na podwórku, brak automatycznego podajnika. Rozwiązanie jest bardzo proste: potrzebna jest rynna, kolanko, kubełek plastikowy, sznurek, oraz sucha karma. Jeśli mamy około 100-150cm rynny, mocujemy ją pionowo tuz obok oryginalnej rynny odpływowej, zakończając wszystko kolankiem. Z góry sypiemy karmę, karma grawitacyjnie spada w dół, całość rynny przykrywamy kubełkiem aby nie doszło do zawilgocenia od góry. Gotowe.
Czy to wszystko? Tak, można jechać. Jasne, można jechać. 2 razy wracaliśmy po zamknięciu bramy, bo zapomnieliśmy czapki i schowka doczepianego pod wózkiem. Trzeba było usiąść, przeżegnać, stopka Jezuska itd. Teraz można jechać.
Ruszyliśmy trasą: Mińsk – Góra Kalwaria – Grójec – Radom – Kielce – Kraków – Rabka Zdrój – Nowy Targ – Zakopane. Ruszyliśmy o godzinie 21.00, dzieciaki szybko usnęły, no i rozpadał się deszcz (warunki idealne po prostu). Przestało padać gdzieś w okolicach Grójca, tam też zrobiliśmy pierwszy postój w celu kontroli kół i hamulców. Pomiędzy Kielcami i Krakowem remonty, więc w nocy ryzyko pomylenia pasów i jazdy pod prąd stało się bardzo wysokie. Zmiany organizacji, rozjazdy, dzielenie pasów, szkoda gadać. W dzień wygląda to w miarę logicznie, ale w nocy, kiedy nie ma nikogo na trasie można się pogubić. Dojechaliśmy do Zakopanego około 4.00 (czyli z postojami 7 godzin) i postanowiliśmy podziwiać wschód słońca na drodze Oswalda Balzera. To trasa na Łysą polanę i tam też pojechaliśmy. O tej porze roku nie potrzeba tu żadnych łańcuchów na koła, wystarczy nie jechać zbyt szybko bo ilość zakrętów jest dość spora a spalanie w dieslu to jakieś 10-13 l/100km. Przed godziną 5.00 byliśmy na Łysej Polanie, gdzie przywitał nas pan parkingowy i poinformował że dzień parkingu wynosi 20zł. Z tego miejsca najszybciej można dojść trasą na Morskie Oko więc to ważny punkt przystankowy dla podróżujących autem. Przez całą drogę podziwialiśmy wschód słońca, a dzieci były zachwycone widokiem Tatr o poranku. Wróciliśmy do Zakopanego a następnie do Kościeliska i do Willi Aniołówki. Nasza doba hotelowa zaczynała się od godziny 14.00 a była dopiero 7.00 więc Zuza dogadała się że zostawiamy nasze walizki pod recepcją i ruszyliśmy na Gubałówkę. Tak zaczął się nasz poranek:
Dzień 1 Około godziny 8.00 byliśmy pod Gubałówką, z wózkiem, dwójką dzieci i nie po to aby wjechać kolejką. Jeśli ktoś z was wpadł na pomysł pokonania Gubałówki wózkiem z dzieckiem to witam w klubie. Na dokładkę przypominam, że nie spaliśmy od 28 godzin i piliśmy tylko Red Bulla na dwoje. Ruszyliśmy z wózkiem pod górę. Nasz starszy syn zaskoczył nas bardzo formą bo wyciął jak przecinak i zostawił na w tyle. Ja po 20 minutach byłem już mokry a ludzie jadący kolejką przecierali oczy kiedy widzieli mnie z wózkiem. Nawet baca pasący owce nie mógł się nadziwić co tu robi ta szalona rodzina. Później zaczęły się „schody” więc musiałem nieść wózek z dzieckiem (w sumie jakieś 30kg + graty w wózku) wtedy to po raz pierwszy nogi się pode mną ugięły. Zrobiliśmy postój ale nie dałem za wygraną. Przeszliśmy (na jak mi się wydawało) łagodniejszą stronę z polaną. Ten malutki odcinek zajął mi bardzo dużo czasu, za to mój starszy syn radośnie wchodził pod górę a potem wracał by mi pomagać. Pod koniec tej męki ludzie z radością nagrywali moje podejście i pewnie gdzieś w internecie znajdzie się moje hardcorowe podejście z wózkiem. Będzie beka ale koniec końców doszliśmy!
Po tej hardcorowym poranku ruszyliśmy do naszej noclegowi w Aniołówce i w zasadzie od razu położyliśmy się spać. Tym razem nie wykupiliśmy śniadań z tego powodu że Zuza już zaopatrzyła się w sklepie we wszelkie składniki na domowe śniadania. Każdego ranka mieliśmy więc naleśniki, jajecznice a na obiady makaron z kotletami itp.
Dzień 2 Byliśmy już wyspani i wypoczęci na wyprawę na Morskie Oko. Specjalnie na tę okazję zmontowałem własnoręcznie jeszcze przed wyjazdem dostawkę do wózka. Taka dostawka kosztuje ponad 300zł w SMYK-u natomiast ja zmontowałem podobną z kilku części z Leroy Merlin za 140zł. Potrzebujecie tylko:
Jednak po głębszej chwili namysłu, postanowiłem nie targać jeszcze kolejnego balastu i poszliśmy tylko z wózkiem. To chyba był błąd bo Oskar nie trawił prostej asfaltowej drogi. Takie proste trasy są dla niego za nudne i od razu zaczyna marudzić że bolą go nogi. Kiedy się męczył stawał na tylnej osi wózka ale i tak bez marudzenia się nie obeszło więc płacz dzieciaków musiały rekompensować nam widoczki.
Dojście do celu z dzieciakami zajęło około godziny dłużej niż przewidziany czas na znakach. Przelotnie pokropiło a po drodze oczywiście dziecko musiało się pobawić w zalegającym śniegu gdyż żadnych innych atrakcji dla siebie nie znalazł. To ważna informacja dla rodziców którzy chcą wynudzić marszem po asfalcie swoje dzieci. Na końcu czekała już największa atrakcja dzieciaków czyli jezioro i kamienne schody.
Powrót nie należał do przyjemnych. Dzieciaki były już zmęczone i płaczące, dodatkowo rozpadał się grad i spadła temperatura. Resztką sił jakoś udało się dotrzeć do parkingu i wrócić do Aniołówki.
Dzień 3 Na ten dzień plan był inny ale nauczeni doświadczeniem postanowiliśmy uderzyć w jak najmniej nudne miejsce dla 3,5 latka. Wypadło na jaskinię Mroźną w Dolinie Kościeliskiej. Po kawałku nudnej drogi dla dzieci trafiamy na kamienną i stromą ścieżkę prowadzącą do jaskini gdzie jest kasa biletowa. Zapomnijcie o wózku, zaopatrzcie się w nosidełko lub niech dzieci idą na własnych nogach. Nosidełko też nie jest idealnym rozwiązaniem ponieważ są takie chwile kiedy z nosidełkiem musiałem się zwyczajnie czołgać przy szczelinie 50-70cm brodząc po kostki w wodzie. Ze ścian kapie lub leje się woda jest wilgotno i klaustrofobicznie. Dzieci są zachwycone ale mają mokre skarpetki 😉
Gorzej jest już po wyjściu, tam przywita nas mnóstwo drewnianych schodów a dzieciaki nie lubią schodzić w dół i to przez około 15 minut. Powrót brzegiem potoku też dla dzieciaków może być nudny, za to widoki dla rodziców super.
Dzień 4 Na ten dzień postanowiliśmy uderzyć do doliny Strążyńskiej i wodospadu Siklawica. Trasa jest lekka i ciekawa dla dzieci ponieważ idziemy pod górkę, jest trochę kamieni, mostów, potoków i kałuży. Ostatni odcinek do wodospadu to kamienne schody, więc dla dzieci jak znalazł. Najlepiej z nosidełkiem lub spacerówką bo niesienie ciężkiego wózka się nie sprawdzi.
Dzień 5 Dzień powrotu w którym Agnieszka wpadła na pomysł aby zaliczyć jeszcze kopalnię soli w Wieliczce. Zanim to jednak nastąpiło musieliśmy się jeszcze zaopatrzyć w komplet oscypków i seropodobnych wynalazków, dlatego też wstąpiliśmy do bacówki:
Po około godzinie od wyjazdu z Zakopanego byliśmy już w Krakowie. Trochę nie wierzyłem w to że uda się nam w sobotę kupić bilety ale na miejscu okazało się że bilety kupiłem od ręki a w ciągu 10 minut weszliśmy już do środka kopalni. Cóż mogę powiedzieć? Jestem pod wrażeniem dwóch sal, niestety ogólnie średnio to musi wyglądać dla naszych zagranicznych gości. Mowa tu o organizacji oraz jakimś takim ogólnym pośpiechu i fabryce wycieczkowej. Grupy się mieszają (polska grupa z zagranicznymi bez tłumacza), przewodnik nie czeka aż wszyscy usłyszą historię jaką opowiada po prostu nawija i leci dalej. W grupie o rozkładzie 90% dorosłych 10% dzieci, trzeba z dzieciakami w zasadzie biegać trzymając je na rękach i szybko zajmować dogodne miejsce bo przecież Niemcy i Francuzi nie ustępują kobiecie z dzieckiem. Nie wiem co myślą o nas Chińczycy ale kiedy na początku widzą rekonstrukcje górników a następnie krasnale i zabawkowego bazyliszka to mogą mieć wrażenie że nie znajdują się w kopalni soli a w powieści Tolkiena i za chwilę pojawi się Gandalf.
Tu kończy się nasza przygoda, po kolejnych 3 godzinach byliśmy już domu. Dzieci się wyspały my niekoniecznie 😉
Na koniec poranki jakie umilały nam wstawanie z łóżka:
Tym razem temat na luzie, czyli jakie zwierzaki odwiedzają nasze pielesze? Okazuje się że jest ich całkiem sporo. Poza kotami, gołębiami, szpakami, wróblami, dzięciołem, kuropatwami, wronami i gawronami … Mamy jeszcze takich gości :
3 lata czekały i się doczekały 😉
Nasze kochane rureczki z licznikiem i rzeźba hydrauliczna doczekały się maskownicy według własnego projektu.
Szukałem po sieci jakichś rozwiązań, ale generalnie poza jakimiś wycinankami na kaloryfery niewiele znalazłem. Chodziło mi o konkretne zastosowanie, czyli maskowanie, ale z dostępem do licznika i zaworów, przewiewne, ponieważ rury w lecie potrafią się „oszronić”. Ponieważ zostało mi trochę kontrłat z dachu, postanowiłem to wykorzystać do swojej maskownicy. I takim oto sposobem powstało to:
Dwie listwy są zdejmowane. Wiszą na kołkach w kształcie litery L, zapewniając dostęp do zaworów.
Konstrukcja jeszcze będzie lakierowana i przytwierdzona do ściany.
Całość jest wypoziomowana i stoi samoistnie, ale z powodu dzieciaków które z pewnością kiedyś wpadną na pomysł aby się wspinać po szczebelkach, będzie w jakiś sprytny sposób przymocowana z możliwością szybkiego zdjęcia.
I pomyśleć, że wszystko na początku wyglądało tak jak na tym zdjęciu:
Przyszedł taki czas że schody wejściowe ganku zaczęły przypominać Polskie drogi i nabrały koloru zielonego, a więc … przyszedł czas na gres. Tak naprawdę to miałem się tym zająć jakieś 2 lata temu, ale jak się okazuje, na wsi jest zawsze coś pilniejszego do roboty. Tak więc, nastał najlepszy czas na gresik, a do tego była promocja. Ten kolor to jeden z trzech dostępnych od ręki w marketach, który nam pasował do elewacji. Nic tylko brać, 19 zł z metra.
Na początek poszła w ruch kątówka ze szczotą drucianą, aby bloczki betonowe zaczęły przypominać beton. Następnie folia w płynie. Drogie ale niezbędne na zewnątrz. Tu mały kierownik budowy oceniał jakość.
Następne w kolejności już układanie płytek i walka z dystansami. Na zewnątrz fuga minimum 1cm. Generalnie wylewając schody założylem schodek na około 33cm + fuga, więc jakichś specjalnych przycięć płytek nie było. Poza pionowymi oczywiście 😉 Dużo większy problem był ze spadkami i wyrównywaniem powierzchni. Kleju poszło sporo.
Na koniec poszło też sporo fugi, wcale nie taniej. No ale jak robić to porządnie 😉
Długo nie pisałem, działo się 😉 Co prawda zacząłem rok temu, ale budowa wciąż trwa i ewoluuje. Zaczęło się od tego, że wymyśliłem sobie huśtawkę. W końcu zostało mi mnóstwo stempli z budowy, z którymi trzeba było coś zrobić. Spalić, albo dać drugie życie. Wybrałem to drugie.
Generalny problem polegał na tym, że stemple są sosnowe (żywica), do tego z korą i częściowo spróchniałe. Szlifowanie ich to wcale nie łatwe zadanie. Trzeba wyposażyć się w szlifierkę kątową plus końcówkę ze zmiennym papierem ściernym (ja używam tych na rzepy, granulacja 60-80). Czekają nas do szlifowania – kora, żywica, sęki i próchno. Czas start.
Generalnie warto wyposażyć się w maskę przeciwpyłową, siekierkę, jakieś okulary ochronne. Kurzy się niesamowicie. Papier ścierny znika w oczach. Siekierką ociosamy końcówki gałęzi, a okulary ochronią nas przed piaskiem i drzazgami. Warto wyposażyć się również w wszelkiej maści śruby, nakrętki, podkładki. Do tego także wiertła do drewna, pręty gwintowane, poziomicę i metrówkę.
Kiedy mamy już oszlifowane stemple, należy je zaimpregnować. Ja użyłem Drewnochronu – kolor Palisander. Następnie po wyschnięciu polakierować. Matowy lakier przy drugiej warstwie i tak zaczyna być błyszczący, więc chyba nie warto dokładać do matowego. Pamiętajcie, aby dobrze wymieszać impregnat. Kolor na dnie może różnić się dosyć mocno od tego na wierzchu.
Konstrukcję zacząłem od nóżek. Tworzymy równej długości i pod tym samym kątem nóżki-filary huśtawki. Ja położyłem jedno na drugim, aby uniknąć rozjazdu. Następnie na to nakładamy górną belkę, na której będzie wisieć huśtawka. Wiercimy otwory i skręcamy, proste 😉 Dodatkowo łączymy krótszymi belkami nóżkę z górną belką, aby huśtawka nie bujała się na boki. w sumie to wszystko. Im dokładniejsza konstrukcja i twardsze drewno, tym konstrukcja stabilniejsza. Upały i zima dadzą się huśtawce we znaki (zwłaszcza lakier) warto ją co roku konserwować, pomimo iż producenci dają po kilka lat gwarancji na lakiery i impregnaty.
Stabilność konstrukcji można poprawić dodając kolejne nóżki, szczebelki itd. Dlatego moja konstrukcja będzie się rozwijać na tyle na ile starczy mi drewna 😉 W planach jest jeszcze kolejna baszta z daszkiem.
Na koniec konstrukcję ozdobiłem orzełkiem, który wygląda jak niemiecki 😉 no ale to moja pierwsza rzeźba, sorry 😉 odstrasza wróble.
Po co nam właściwie taki daszek? Przed ulewą specjalnie nie chroni(tylko drobne opady), przed słońcem tak sobie*zależy o której godzinie), no ale przynajmniej ptaki nie srają na ławeczkę 😉
Koszty własne: impregnat ok 3x30zł do tego lakier 3x60zł, papier ścierny 4x20zł, śruby ok 60zł, łańcuchy ok 100zł, drewno zostaje z budowy, a więc huśtawki w cenie około 400-500zł podczas gdy cena rynkowa to ponad 2000zł. Warto majsterkować.
Po ponad 2 latach zbierania się w sobie. Na 3 dni przed Sylwestrem 2013/2014 padła szybka decyzja – Robimy w końcu te balustrady na schodach! – A raczej – Robię te cholerne balustrady na chodach ! – i tak też zrobiłem. Bez specjalnego przygotowania. Obejrzałem może ze dwie instrukcje na stronie producenta balustrad systemowych i tyle. Na początku były plany, że może drewno, może coś tam … a potem zabawa z fachowcami ?? Oj nie, dzięki.
Biegiem do marketu, na koszyk i tu dopiero dowiedziałem się jak to się składa. Pan z Leroya uświadomił mnie, że kupuje się jeden element startowy, (czyli dwa słupki i jedna poręcz w opakowaniu), a następnie elementy uzupełniające (czyli słupek i poręcz, którą się dołącza). Dodatkowo okazało się, że łączenia są mega drogie, a do tego niezbędne do zrobienia zakrętów na balustradzie. No i w ten sposób budżet z zakładanych 1700 skoczył do 1950 PLN. Nieźle, ale to nie wszystko.
Cały czas miałem na uwadze to, że na schodach mam gres, pod nim gres techniczny, a pod tym jakieś skrawki gresu, którymi sobie glazurnik wyrównywał poziom schodów (przy wierceniu miałem ochotę mu jajca ukręcić), no i na koniec żelbet . Od razu się zaopatrzyłem w wiertełka, diamenty i ostrza. Do tego jeszcze tarcze do przycinania poręczy i drążków no i stalowe kotwy do mocowania słupków (sprzedawca polecił, mówił że wszystkie regały w Leroyu na takich stoją i na pewno się nie poluzują). Warto o nich pomyśleć, bo zwykłe rozporowe kołki przy biegających dzieciakach mogą się z czasem wyrobić, no i słupki zaczną latać.
Tak zaopatrzony pozbyłem się jakichś 2850 PLN. I od razu zabrałem do roboty. Pierwszy diament starłem już przy czwartym otworze. Cztery otwory to jeden słupek, a trzeba się przebić przez conajmniej dwie warstwy gresu. No to już się załamałem, bo skoro na słupek przypada jedno wiertełko diamentowe za 34 PLN, plus 1-2 wiertła Bosha za 22 PLN (które też się ścierają), a słupków jest 7, to będzie mnie to kosztować około 550 PLN, żeby zrobić same otwory! Musiałem więc zmienić technikę. Oto i ona: wiercenie max 10 sekund, potem wiertło do zimnej wody i pryskanie zraszaczem do otworu. Zajęło mi to wieki, ale opłaciło się! W sumie starłem dwa diamenty i jakieś 8 wierteł. Czyli tylko jakieś 250 PLN w plecy. Reszta wierteł idzie do zwrotu, więc też plus.
Poza tym było dużo pracy przy przycinaniu i polerowaniu słupków. W domowych warunkach ciężko jest przyciąć coś równo, wiec ratowałem się szlifierką. Do śrub będę musiał też dokupić jakieś zaślepki. W tej chwili przy mocowaniu słupków wygląda trochę surowo. Co prawda to jeszcze nie koniec, bo została jeszcze prawa strona schodów na półpiętrze, no ale to już można trochę odłożyć w czasie. Miejmy nadzieję, że na kolejne 2 lata 😉
Przyszedł i czas na to, aby nasza gigantyczna biblioteczka wypełniła się półkami, a może na odwrót 😉 Zanim zdecydowałem się na najprostsze rozwiązanie, musiało powstac jakieś 3 projekty minibiblioteczki w salonie i conajmniej 5 układów mebli pod i nad TV. Ostatecznie padło na półki. Nie przytłaczają, nie zajmują dużo miejsca, wymiary idealnie się zgadzały. Ok, a więc do roboty:
Układ skłąda się z 5 półek, trzech o długości 110 cm, i dwóch o długości 30cm. Dlaczego taki ? Trzy półki jedna pod drugą to jednak oklepany temat, ale krótkie półki (30cm) pomiędzy nimi wprowadzają już jakiś ciekawy element wizualny i praktyczny. Wizualny, bo mamy zachowaną symetrię i nowoczesny wzór. Praktyczny, bo oganicza ilość książek na półce, a więc zmniejsza obciążenie. Dodatkowo stanowi blokadę ksiązek z jednej strony.
No a co z telewizją ? Najchętniej zezłomowałbym telewizor i wszystko co z nim związane, ale żona musi oglądać na czymś „M jak Miłość”. Dlatego też, należało jakoś tą bezproduktywną część zaprojektować. Przede wszystkim przestrzeń – taki jest cel. Po aranżacji i tak nasłuchałem się, że zamiast tych półek powinna tu być szafka na obrusy. No cóż, to może jeszcze pionowa szafka na miotły 😛 A teraz poważnie: To przestrzeń przeznaczona na multimedia i wszystko co z nią związane, a więc płyty CD, DVD, kino domowe, TV, może jakiś wzmacniacz jak dzieciaki podrosną i głośniki. A więc kilka lat do przodu i bez upychania wszystkiego jak rumun w tobołku. Oto efekty:
Trzy półki, jeden regał LACK i mebelek pod TV. Vuala! Co prawda plazmy jeszcze nie ma, ale zestaw kryzysowy już działa. Najbardziej jest nim zainteresowany nasz syn, który już zaczął chować się do szuflad i wciskać wszelkie przyciski. Musieliśmy je niestety pozaklejać taśmą, ale i tak go to nie powstrzymało.
Generalnie pomimo mebelków, 14 calowego telewizorka i nostalgii za meblościanką, wciąż jeszcze czuje się przestrzeń. O to najbardziej chodziło, aby dom nie był magazynem, a miejscem do mieszkania.
W końcu zebrałem się za mini galerię nad schodami. Plan był już na jej wykonanie wcześniej, ale dopiero dziś znalazł się na nią czas. Pełna symetria. To właśnie przyświecało mi podczas wiercenia otworów w ścianie. Dobrym wyznacznikiem są same schody i odległości pomiędzy stopniami. A więc, ułożenie równoległe względem schodka. Wysokość otworu to 165cm od stopnia. Centrum obrazu jest mniej więcej na wysokości oczu i nie trzeba zadzierać głowy do góry. Odległości pomiędzy obrazami to około 30 cm. Tej długości nie trzeba idealnie przestrzegać, wizualnie wystarczy zachować symetrię w przypadku samej wysokości, jeśli wzrok ją dostrzeże, to nie będzie doszukiwać się innych detali. W końcu najważniejszy jest i tak obraz.
Często można spotkać niesymetryczne i chaotyczne rozmieszczenie obrazów w domach. Najczęściej spowodowane jest to tym, że spodobał się nam jakiś okaz i upychamy jeden obok drugiego. W pewnym momencie zburzymy symetrię. Margines pomiędzy ramkami będzie zbyt duży i zamiast skupiać się na obrazie będzie nas irytować zbyt wąska przerwa pomiędzy jednym a drugim, lub prosta biała rama obok rzeźbionej złotej. Tak najczęściej wyglądają domowe galerie … niestety.
Rozwiązanie symetryczne jest bezpieczne, miłe dla oka i przyjemne.